Na ten cyrk patrzy się świetnie, bo przesyca go analogowa pomysłowość i stare dobre wiktuały gatunkowe: kręgi w zbożu, Strefa 51 ukryta w myjni samochodowej, "coś" chowające się w krzakach,
Nie latający spodek, tylko pizza. Taka z podwójnym serem, dodatkowym sosem i kolorową posypką. Za kuriera na motorku robi Steven Spielberg – człowiek, który w latach 80. z powodzeniem udomowił UFO, a w "Parku jurajskim" nakarmił raptory sushi z żywej krowy. Gdyby owce z "Farmageddonu" wiedziały, jaki sprytny filmowy kucharz im patronuje, na pewno byłyby zdegustowane – no bo dlaczego nikt ich nie zaprosił na wspólną wieczerzę z dinozaurami?! Nie zjeść wszystkiego, nie wystrzelić w powietrze kolegi, nie pojeździć kombajnem i nie pomóc obcej cywilizacji wrócić do domu – to przecież totalna obraza wełnianego majestatu.
Anton Capital Entertainment (ACE)
StudioCanal
Aardman Animations
Przy czym pizzy i Spielberga nie wyciągnąłem sobie z rękawa. Druga część pełnometrażowych przygód baranka Shauna to pasza zmiksowana z easter eggów: mniej lub bardziej dyskretne nawiązania do klasyki s-f znajdziemy tutaj w co drugiej scenie, a prym wiedzie autor "E.T." i "Bliskich spotkań trzeciego stopnia". Od placka zaczyna się natomiast cała plastelinowa eskapada. Wygłodniałe owce, zbanowane za owczy pęd przez hardkorowego służbistę psa Bitzera, wysyłają Shauna z misją podłączenia się do internetu i zamówienia pizzy. Głodna jest także Lu-La, pilotka statku kosmicznego, który rozbił się niedaleko farmy. Pastelowa kosmitka – skrzyżowanie ośmiornicy z teletubisiem – z pustych pudełek po placku wślizguje się do owczej zagrody. A chwilę później – również do owczych serc, bo ubaw jest z nią konkretny. Potrafi na przykład z nieludzką precyzją naśladować dźwięki otoczenia. Albo przenosić przedmioty siłą woli. I tak początek paranormalnych żniw przyprawi o palpitację serca resztę gospodarskiego inwentarza, a farmera skłoni do poszukiwania nowych źródeł gotówy.
Anton Capital Entertainment (ACE)
StudioCanal
Aardman Animations
Jest przy tym "Farmageddon" świetnie zaprojektowaną kulą slapstickowej energii, do czego brytyjskie Aardman Animations zdążyło nas już przyzwyczaić. Wejście w konwencję Nowej Przygody i spotkań z obcymi cywilizacjami staje się okazją do obnażenia śmieszności wielkich filmowych tradycji, a jednocześnie – do wyznania im miłości. W niemocie i chaplinowskiej dosłowności wszystkie rzeczy są tutaj określane przez swoje najbardziej zewnętrzne, stereotypowe właściwości. Lu-Lę tropi więc Ministerstwo Wykrywania Obcych, a jej pracownicy, ludziki w żółtych laboratoryjnych uniformach, to w istocie pozbawione ciał kombinezony: w nich śpią, sprzątają, jedzą i radykalnie się nie wyróżniają. Jakiś rodzaj indywidualności wykazuje tylko szefowa – fanatyczna kosmitożerczyni o twarzy i wyprostowanej sylwetce agentki Scully. Rządowi funkcjonariusze łażą więc z detektorem kosmicznych uchodźców, a w tym samym czasie mieszkańcy miasteczka wariują na punkcie UFO, zamieniając spodki i pizze w dochodowe kosmiczne franczyzy. Farmer zaprzęga owce do niewolniczej pracy przy budowie parku tematycznego. Z dykty, desek i kubłów na śmieci powstaje paździerzowa scenografia filmu klasy Z, gdzie kurczaki wcielają się w roboty, a na scenie samotny aktor – w dziwacznym biblijnym uniesieniu – odgrywa pierwsze spotkanie człowieka z obcą cywilizacją.
Anton Capital Entertainment (ACE)
StudioCanal
Aardman Animations
Na ten cyrk patrzy się świetnie, bo przesyca go analogowa pomysłowość i stare dobre wiktuały gatunkowe: kręgi w zbożu, Strefa 51 ukryta w myjni samochodowej, "coś" chowające się w krzakach, paranormalna zadyma w supermarkecie. "Baranek Shaun" spełnia przy tym podstawowe założenia animacji familijnej: dynamiczny i spójny scenariusz pochwyci uwagę dzieciaków, a inteligentne gagi i nawiązania nie dadzą się nudzić dziadersom. Jeśli z czymś faktycznie przegięto, to z poziomem międzygwiezdnej słodyczy. Teletubisiowatość Lu-Li czasami bywa drażniąca o tyle, że wydaje się konsekwencją nadmiernej troski – tak jakby każda kosmiczna inność i dziwaczność, w rodzaju wielkich oczu i pomarszczonej skóry E.T., miała wystraszyć najmłodszych widzów i zapewnić im serię nieprzespanych nocy. Nie mam tylko pewności, czy wata cukrowa z innej planety nie wyda im się z kolei zbyt dziecinna i średnio przystająca do cokolwiek zgrzebnego świata Aardmanowskich animacji. Przydałoby się pociągnąć tych kosmitów dodatkową, ciemniejszą kreską – tak dla zdrowia. No ale bez tego też da się żyć. W końcu na tej farmie dzieją się Rzeczy. A bez Rzeczy – fantastycznych, przegiętych, niecodziennych – owce tracą paszę do działania. Bez nich wszystko staje bezbarwne. I proste jak zwitek wełny.
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu